IP. Niby tylko dwie literki, a ile z nimi kłopotów! Chodzi oczywiście o angielski skrót pojęcia intellectual property, a nie protokół internetowy. Pewnie moglibyśmy godzinami debatować, czym ta własność właściwie jest. Dla inwestorów nie ma to znaczenia. Przyjmijmy, że jest to wytwór ludzkiego umysłu, a więc powstaje tam, gdzie wytężamy się umysłowo i tworzymy coś nowego i unikalnego. To chyba jest główna część badań naukowych. Chcemy coś odkryć. Proste? Proste. Skąd więc całe to zamieszanie?
W 2011 r. polski ustawodawca, czyli Sejm RP, postanowił, że odmieni życie uczelni wyższych i umożliwi im tworzenie spółek kapitałowych (celowych), aby komercjalizować wyniki ich badań naukowych. Inicjatywa – jak by nie patrzeć – szlachetna. Niestety, jak to zwykle bywa, gdy otworzymy nowe drzwi, dopiero po jakimś czasie orientujemy się, dokąd prowadzi ścieżka, na którą wkroczyliśmy... Przepis nie pozostał martwy – to nie ulega wątpliwości, bo spółki celowe rzeczywiście powstawały i nadal powstają. Wyzwanie zaczęły pojawiać się w zupełnie innych miejscach. Chodzi oczywiście o pieniądze. Jak wycenić własność intelektualną? Czy to w ogóle możliwe?! Aż kusi, aby ująć całą historyczną wagę uczelni, jej zespołów badawczych, jej markę i możliwości. To ona ich wykształciła, więc czemu by nie wymusić wdzięczności po wsze czasy itp. Czy w starciu z takim gigantem zespół jest skazany na porażkę?
Kiedyś przeczytałem książkę Jerzego Kochanowskiego „Tylnymi drzwiami”. Opisuje ona czarny rynek w Polsce w latach 1944-1989. Czy czarny powinien być odczytywany negatywnie? Bynajmniej. Raczej efektywnie. Posłużę się cytatem:
„Nie ma kraju, w którym państwo byłoby w stanie całkowicie kontrolować obywateli, w tym ich życie ekonomiczne. Nigdzie też społeczeństwo nie składa się wyłącznie z obywateli przedkładających dobro wspólne nad własne. W rezultacie gospodarka zawsze przypomina rzekę płynącą zarazem na powierzchni i pod nią.”
Daje do myślenia, nieprawdaż? Patrząc przez pryzmat dominacji amerykańskich spółek w kluczowych aspektach gospodarki, gdzie tak mocno zakorzeniona jest wolność i gospodarczość, chce się powiedzieć, że wszelkie tamy tylko przeszkadzają. Czy więc IP powinna przechodzić całkowicie na własność zespołu i być transferowana do spółki za symboliczną złotówkę, o ile nie być domyślnie przynależna do twórców?
To teraz wróćmy do intencji stojącej za ustawą wspierającą powstawanie spółek celowych. Jej cel: komercjalizacja, czyli zarabianie na badaniach. Czemu jednym się to udaje, a innym nie? Jeślibyśmy pokusili się o analizę literatury, to w krótkim czasie dojdziemy do wniosku, że istotnym czynnikiem jest zespół[1]. A zespołem rządzą różne emocje czy namiętności, przy czym kluczową jest oczywiście motywacja. Co nas motywuje? To już pytanie aż nazbyt otwarte. Ale skoro chcemy coś skomercjalizować to przyjmijmy, że motywują nas... pieniądze. A co!
No, i tutaj wracamy do kwestii wyceny i pieniędzy za własność intelektualną. Bo ta w trakcie badań powstała w ramach struktur uczelni. A zespół chce ją komercjalizować, prezentując żyłkę do biznesu, która łączy nas kapitalistów. I tutaj odróżnijmy – zespół to jest grupa ludzi, których być może połączyła uczelnia, lecz teraz chcą zrobić coś niezależnie. Powołać nowy podmiot. Działać, pracować, rozwijać się. Oczywiście, wkład uczelni pozostaje na początku kluczowy. Lecz teraz zespół musi działać dalej i chce mieć prawa do wytworu pracy własnych umysłów. Co więc zrobić z uczelnią?
To oczywiste: poprosić o przekazanie praw do własności intelektualnej. Z tym że obie strony rozumieją, że nie ma nic za darmo. Pojawia się zatem pytanie: na ile się wycenić lub ile oddać podmiotowi, który udostępnił nam swoje zasoby, ale jednocześnie pamiętając, że uczelnie to nie są sielankowe twory, tylko pewne ciężkie maszyny, które pracują swoim tempem (niespecjalnie spiesznym). A działanie w takich warunkach nieraz wymaga ogromnego sprytu i determinacji, aby uzyskać coś niestandardowego. Zwłaszcza że zespół na dalszych etapach prac pozostanie już zazwyczaj ten sam.
Ile więc warta jest własność intelektualna? Otóż tyle, ile dóbr jesteśmy w stanie z niej wytworzyć i jaka jest ich wartość, lub tyle, ile ktoś jest w stanie za nią zapłacić. Czy uczelnia ma prawo oczekiwać 100% własności w projekcie, skoro na jej barkach wyrósł ów projekt. Oczekiwać może, ale zapewne skończy się posiadaniem 100% w martwym projektem, ponieważ motywacja założycieli, by dawać z siebie 200% będzie równa zeru absolutnemu. Może więc powrócić do pomysłu oddania jej za darmo? Intuicyjnie czujemy, że jednak coś tam się należy. Spotkałem się z głosami, że może 30% powinno przypaść uczelni, a pozostała część zespołowi. W mojej ocenie jest to ryzykowne dla mnie, a zwłaszcza dla uczelni. Bo czym uczelnia, jeśli ma być jednym z założycieli, zmotywuje zespół do dalszej pracy i jak go wesprze?
Jest takie pojęcie, jak broken cap table, które dość łatwo można znaleźć w Google. Podpowiem dla ułatwienia, że chodzi o „nieodpowiednio rozłożoną strukturę udziałów”. Zakładając, że badania nie wymagały wielomilionowych nakładów ponoszonych ze środków własnych uczelni, to taki udziałowiec stanowić będzie ogromną przeszkodę w dalszym finansowaniu. Wyobraźmy sobie taką oto sytuację. Zespół liczy 5 osób. Uczelnia bierze 30%, więc pozostałe osoby po ok. 14%. Widzicie już pierwszy problem? Dlaczego uczelnia staje się dominującym założycielem, skoro z założenia ma tylko trwać jako udziałowiec, a jej udział w tworzeniu także miał charakter pasywny?
Aby sobie pomóc z wypracowaniem zdania przyjmijmy, że zaczynamy rundy finansowania (ergo rozwadnianie dotychczasowych udziałowców), mając z tyły głowy sukces naszego produktu. W nie tak skrajnym przypadku założyciele lądują z udziałem na poziomie ok. 5-7%, schodząc poniżej 50% całości na relatywnie wczesnym etapie. Do tego dochodzą jeszcze obostrzenia, które niejednokrotnie są wprowadzane do umów. A pamiętajmy, że osoba tworząca startup pracuje ponad siły za grosze, licząc na ogromną nagrodę w przyszłości za podjęte ogromne ryzyko życiowe i zawodowe, a nieraz także finansowe.
Może więc rozwiązaniem na przysłowiowe dzień dobry byłaby sprzedaż licencji z możliwością odkupienia po kilku latach z założeniem późniejszego ustalenia ceny? Po pierwsze – skąd startup ma mieć na to pieniądze? Przecież to z definicji walka o przetrwanie pomiędzy kolejnymi rundami finansowania. No i ten ogólny zapis o „ustaleniu ceny” przyprawia o dreszcze. Kto ustali? W jaki sposób? Na jakich zasadach? Do kiedy? Posłużmy się tutaj analogią. Załóżmy, że chcemy kupić mieszkanie, ale najpierw kilka lat w nim pomieszkać. Czy zgodzilibyście się na zapis, że za 3 lata strony ustalą cenę? A co jeśli nie ustalą? Czy może wolelibyście z góry ją określić, tak aby była mimo wszystko atrakcyjna, zwłaszcza jeśli wiąże się z tym jakieś ryzyko?
Patrząc na skalę problemu, oczekiwania i wyzwania stojące przed gospodarką, uratować może nas tylko możliwie szybkie wprowadzenie standardów i jednoznacznych warunków przekazywania praw własności intelektualnej. Powinny one zostać stworzone we współpracy z zespołami badawczymi, uczelniami i przede wszystkim inwestorami. Czerpiąc przy tym z najlepszych globalnych rynkowych praktyk. Bez tego będą powstawały setki spółek zombie, które będą powstawały bez szans na dalsze finansowanie, a później popadały w hibernację bez perspektyw na realny rozwój.
A tego byśmy nie chcieli.
Karol Matczak
Prezes Zarządu WUTIF
***
[1] Sevilla-Bernardo, Javier & Sánchez Robles, Blanca & Herrador-Alcaide, Teresa. (2022). Success Factors of Startups in Research Literature within the Entrepreneurial Ecosystem. Administrative Sciences. 12.102.10.3390/admsci12030102.
Comments