Dlaczego nie chcemy zmieniać naukowców w przedsiębiorców? Może to jest problem, który rynek stawia jako dość chwytliwe hasło, ale społeczność naukowców wcale nie oczekuje jego rozwiązania. I nie musi to stać na przeszkodzie, by zarabiać na projektach powiązanych z efektami prac naukowych.
Gdy zaczynaliśmy pracę jako WUT IF, będąc pierwszym w Polsce funduszem VC związanym z uczelnią publiczną, wiedzieliśmy że droga nie będzie łatwa. Ale generalnie jest to problem globalny. Świadczą o tym liczne artykuły na łamach istotnych dla środowiska startupów mediów.
Dla przykładu TechCruch[1] opisywał ekosystem, wskazując, jak wiele podmiotów bazuje na badaniach naukowych. I dzięki nim odnosi sukces. Podobne pełne optymizmu historie odnajdziemy w artykule na slush.org[2]. Pierwszy z nich mocno skupia się na ogólnym obrazie ścieżki naukowej. Drugi dodatkowo pokazuje ludzkie aspekty. I dodatkowo wskazuje, jak ważny jest zespół założycielski i zróżnicowane kompetencje.
Natomiast nasze doświadczenie przeczy hipotezie stawianej przez autorkę publikacji TechCrunch. Podsumowuje ona swoje przemyślenia w ten sposób „Choć to świetnie, że wiele firm powstaje w oparciu o badania, które założyciele uważają za warte kontynuowania, bez większej liczby naukowców postrzegających przedsiębiorczość jako potencjalną karierę, ekosystem startupów traci. Bez wiedzy naukowców i badaczy wiele (potencjalnych wynalazków – przyp. aut.) zostanie przeoczonych”. I właśnie z takim uproszczeniem się nie zgadzam.
Dlaczego? Po pierwsze, bardzo nadużywa się pojęć naukowiec i przedsiębiorca. Tak jakby to były dwa oddzielne gatunki, żyjące w dwóch różnych ekosystemach, jedynie sporadycznie i z ogromną rezerwą do siebie wchodzące w interakcje. A może nawet wzajemną podejrzliwością? Podział wziął się może z doświadczeń wielu dziesięcioleci, gdy posada wykładowcy na uczelni dawała poczucie stabilizacji i przyciągała konkretny profil kandydatów (z nielicznymi wyjątkami). A wiele obszarów dzisiejszej nauki taką wówczas jeszcze nie było. Królowały matematyka, fizyka, astronomia, chemia. O ile niektóre wynalazki znajdowały zastosowanie w praktyce, to nie było to celem samym w sobie. Czy dziś Enrico Fermi zakładałby startup produkujący bomby atomowe dla celów wojskowych lub może zająłby się po prostu energią jądrową, tworząc startup z obszaru energetyki? Czy ludzkość skorzystałaby czy może właśnie straciła na jego życiowej wolcie? A przedsiębiorca to oczywiście osoba, która ma żyłkę do interesów i czuje pismo nosem, gdzie da się zarobić.
Zauważcie te uproszczenia? A może rozwiązanie tkwi w innym miejscu i wynika z całkowicie innego podziału? Ciekawy eksperyment ukazał się niedawno na łamach Forbesa[3]. Tutaj mamy zupełnie inne podejście do problemu. Nie kategoryzujemy ludzi ze względu na ich zatrudnienie, a raczej ze względu na podejście do biznesu i skutecznego wykorzystywania metod naukowych w praktyce. Tak, naukowych – eksperymentów. I wyciągania wniosków. Potencjalnie oznacza to, że startupy nie potrzebują większej liczby naukowców będących założycielami, a raczej lepszego wykorzystania metod i wyników badań w ramach startupów. I to jest zasadnicza różnica. Oznacza to, że naukowiec nie musi wychodzić ze strefy komfortu! Rezygnować ze sposobu czy stylu życia, który lubi. Czyli pracy naukowej: zadawania pytań i szukania odpowiedzi.
Będąc przedsiębiorcą, część nurtujących zagadnień naukowiec musiałby schować na dno szuflady, gdyż nie widziałby dla nich potencjalnego biznesowego zastosowania. Pracując zaś na uczelni, jeśli otrzyma grant, może spokojnie się nimi zająć. W ten sposób tworzy jednak inny unikalny zasób – utrwala w sobie sposób postępowania, który prowadzi go do korygowania swoich założeń na postawie faktów. I to jest coś, czego nieraz przedsiębiorcom brakuje. Oni skupiają się na sprzedaży. Nie muszę mieć najlepszego produktu. Muszę go zapakować i znaleźć klientów. I tutaj pojawia się wspaniały obszar do współpracy pomiędzy rolą naukowca i przedsiębiorcy, a ich kompetencje się uzupełniają. I nie trzeba nikogo na siłę zmieniać czy szkolić. Łamać jego kręgosłup.
Czy to oznacza, że naukowiec powinien stać się jednym z założycieli? Tak, ale nie wiodącym. Wystarczy, że zostanie jako udziałowiec, ale nie musi brać czynnego udziału w bieżących działaniach startupu. Tutaj spotykaliśmy się z różnymi wielkościami, podpytując kolegów z innych europejskich krajów i USA. Od 5 do 10% udziałów w projekcie było czymś standardowym, akceptowanym i potencjalnie efektywnym. Czasem z zapisami o braku rozwodnienia. A do tego rola doradcy. I to wystarczy. Wydaje się to być dużo prostszą i efektywniejszą ścieżką, która poprawia szanse przedsiębiorców na skuteczną budowę nowego podmiotu, a naukowca na wykorzystanie jego badań w praktyce.
Czemu więc nie jest to powszechnie stosowana ścieżka? Według nas wynika to z czasochłonności budowy zespołu oraz procesów wewnątrz uczelni. Zamiast prostego szkolenia trzeba pomóc znaleźć partnerów i wesprzeć naukowca w całym procesie. A to tworzy zupełnie inne ryzyko… Otóż co jeśli to przedsiębiorcy zawiodą? Tutaj na szczęście mogą nam pomóc odpowiednio skonstruowane umowy. Natomiast do ostatecznego sukcesu konieczne jest wsparcie ze strony uczelni w skutecznym i prostym przekazaniu IP do dyspozycji wynalazcy. Ale to już temat na oddzielny (być może następny) felieton.
Podsumowując, zgadzamy się co do tego, że wiele pomysłów, które rodzą się w głowach naukowców, może nie znaleźć przez długi czas biznesowego zastosowania albo ich efekty mogą nie przynieść wymiernych korzyści materialnych. Uważamy, że nie należy tworzyć procesów przechodzenia naukowców w stronę przedsiębiorczości, a raczej pomóc im w uruchamianiu ścieżki komercjalizacji, która będzie dla nich bezpieczna i nie będzie przy tym wymagała zmiany ich stylu życia, jeśli tego nie chcą.
Karol Matczak
Prezes Zarządu WUTIF
Comments