top of page

Dlaczego naukowcy nie gardzą pieniędzmi

Podejrzewam, że wsadzę tą polemiką kij w mrowisko. Nie mogłem jednak nie przystać na propozycję przedstawienia swojego zdania, która padła z ust Prezesa WUTIF. Swoją drogą, bardzo doceniam odbicie piłeczki, które pobudza do dyskusji – wierzę, że to właśnie wzajemne pokazywanie sobie odmiennych punktów widzenia prowadzi do znajdowania nowych dróg. Punkt widzenia, który pokażę dzisiaj, to spojrzenie zarówno raczkującego startupowca i młodego naukowca, a jednocześnie również kierownika laboratorium i zespołu, który musi zapewnić pensje i zadania swoim pracownikom. Ale zacznijmy od początku.


W felietonie „Czy naukowcy gardzą pieniędzmi?” padła kontrowersyjna hipoteza, która wcześniej na LinkedInie została sformułowana nawet jeszcze bardziej kontrowersyjnie, jako teza „naukowcy gardzą pieniędzmi”. No bo przecież jak można gardzić pieniędzmi? Takie myślenie jest, mam wrażenie, dość typowe dla inwestorów. Ja z kolei poza oczywistymi benefitami z otrzymania dodatkowej puli środków finansowych widzę zazwyczaj idące za tym zobowiązania. Taki już jestem z natury nieufny i nie wierzę w ideę „bez zobowiązań” w sprawach związanych z biznesem (zresztą nie polecam jej w żadnej sferze życia). A zobowiązania mogą być najróżniejsze i lubią przypominać o sobie dopiero po czasie. W przypadku zawierania umowy o pracę naturalnie pytamy o nasze zadania, konieczną dyspozycyjność i ewentualne benefity. W przypadku zbierania rund inwestycyjnych nie możemy pozwalać sobie na mniejszą czujność!


Dlaczego więc fundusze nie szukają przyczyn pozornego braku zainteresowania ich pieniędzmi w przedstawianej ofercie, a domyślnie zakładają, że naukowcy są nimi niezainteresowani bez powodu? Na to pytanie niestety nie odpowiem, ale opowiem o tym, co napotykam na swojej drodze w ostatnich latach i co skutecznie zniechęca mnie do pozyskiwania finansowania na swój biznes od funduszy.


Od dwóch lat finansuję rozwijany przeze mnie deeptechowy nieformalny startup własnymi środkami, a jednocześnie prowadzę inne projekty badawcze w instytucji państwowej z finansowaniem publicznym. W przypadku startupu na początku intensywnie szukaliśmy inwestycji i budziliśmy zainteresowanie VC oraz aniołów biznesu, natomiast temat zawsze kończył się na jeden z trzech sposobów:

  1. Inwestorzy mówili, że medtech zamrozi ich środki na zbyt długo i nie przyniesie szybkiego zysku, albo zwyczajnie nie byli zainteresowani z jakiegokolwiek innego powodu, bo to ich święte prawo, aby nie być zainteresowanym – tę postawę cenię szczególnie, bo jest uczciwa i jasna, nie budzi nadziei i nie prowadzi do marnowania niesamowitych nakładów czasu obu stron. Co ciekawe, jest to postawa szczególnie rzadka.

  2. Negocjacje trwały w nieskończoność, a inwestorzy umawiali kolejne spotkania i prosili o coraz to nowe materiały – wydaje mi się, że to ten sam przypadek co niekończące się formularze zgłoszeniowe do konkursów lub właśnie funduszy (swoją drogą aplikacje o finansowanie VC przypomina mi nieco udział w loterii, w której szansa zysków jest zupełnie niewspółmierna do koniecznych nakładów na samo zgłoszenie).

  3. Inwestorzy oferowali nam kwotę niewystarczającą na podjęcie jakichkolwiek prac, nie zmieniając przy tym oczekiwań co do osiągniętego efektu – produkt miał pojawić się na rynku i już! To, że same koszty certyfikacji urządzenia jako produktu medycznego przekraczały dwukrotnie ich maksymalną możliwą inwestycję, bynajmniej nie sprawiało, że „brewka drżała” przy składaniu takich ofert. A to już z kolei proszenie się o problemy zarówno inwestora, jak i startupu, który zgodzi się na takie warunki.


I dochodzimy do sedna – inwestorzy de facto chcą, żeby startupowcy skupili się wyłącznie na jednym projekcie. Żeby za minimalne zarobki, z wysokim ryzykiem, że niebawem mogą wszystko stracić, a jednocześnie z pasją i przyklejonym na twarze uśmiechami entuzjastycznie pracowali po godzinach i jeździli z jednego wydarzenia na następne. Oczywiście założyciele muszą dysponować doskonałymi kwalifikacjami, wynagradzanymi na rynku pracy pięciocyfrowymi kwotami, ale poświęcać się w pełni jednemu biznesowi za kwotę znacznie bliższej średniej krajowej.


Dla funduszy najważniejsza i tak będzie realizacja KPI-ów, które już w momencie podpisywania umów mogą być nieosiągalne w określonym budżecie i doprowadzić u CXO małych spółek do wielu nieprzespanych nocy. A naukowcy? Oni mają alternatywę – mogą rozwijać technologie, które faktycznie kochają najbardziej, za pieniądze publiczne i nie ponosić ryzyka za ewentualne błędy biznesowe, a przy tym zarabiać solidne i pewne pensje. Oczywiście zarobią mniej niż przedsiębiorcy z „success stories” – ale ilu takich jest na stu? O ilu przedsiębiorcach, którym nie wyszło, nie mówi się głośno? Osobiście im się nie dziwię.


Chciałbym również podjąć polemikę z tezą o zasiedzeniu i nieefektywnym wykorzystywaniu środków w projektach badawczych. Z perspektywy naukowca widzę zasadniczy problem – ograniczenia maksymalnej wartości projektów, które praktycznie uniemożliwiają przeprowadzenie kompletnych badań i wprowadzenie na rynek produktu w ramach pojedynczego projektu (m.in. w branży medycznej, kosmicznej czy energetycznej). Jest to zwyczajnie zbyt kosztowne. Stąd naukowcy pracują od projektu do projektu, starając się łączyć kropki w ramach jednego obszaru, aż w końcu instancje wyższe przykręcają kurek z pieniędzmi i cały dotychczasowy efekt idzie w zapomnienie.


Nadmierna dywersyfikacja portfela inwestycji w przypadku nauki, zamiast zwiększać szanse na zainwestowanie w jednorożca lub przynajmniej porządny projekt, zmniejsza szansę na to, że którykolwiek pójdzie zgodnie z planem. Wydaje mi się, że w tym przypadku to raczej problem w stylu „nie wiń gracza, wiń grę”.


CEO @ pd meds

Comentarios


bottom of page